środa, 28 października 2015



Tomasz Marek Sobieraj


PRZECIW „INTELEKTUALISTOM”

I parę słów o postetycznym świecie,
ze szczególnym uwzględnieniem Polski


Pisarz prawdziwy, naprawdę niezależny, będzie zawsze po stronie tych, którzy są ofiarami historii. Literaci, nieśmiertelni literaci dworscy, „do usług” wobec każdego panującego władcy, „twórcy historii”, to właśnie owi „intelektualiści” w cudzysłowie, zgraja orwellowskich durniów czy popperowskich osłów.

                        Gustaw Herling-Grudziński, Dziennik pisany nocą
  

I


Ja nie wierzę, że żeby być postępowym trzeba wyrzekać się rozumu.

                        Czesław Miłosz, list do Konstantego A.  Jeleńskiego, 18 marca 1971 r.


Miłosz napisał te słowa w kontekście ruchów lewicowych i lewackich, które intensywnie rozwijały się na Zachodzie od 1968 roku. Ich przywódcami, członkami i sympatykami byli owi orwellowsko-popperowscy „intelektualiści”, studenci, artyści, często tak zwane wielkie nazwiska, jak np. Jean-Paul Sartre, Jean-Luc Godard, Roland Barthes, Simone de Beauvoir, a naczelnym hasłem usprawiedliwiającym ich poczynania był postęp, w skrócie rozumiany jako pełna swoboda, brak zasad i odpowiedzialności. Zapoznanie się z ideologią tych znudzonych dzieci dobrobytu wywołało niesmak i zażenowanie nawet u Gombrowicza, zresztą jak i u innych, którzy coś naprawdę przeżyli, zrozumieli i czegoś dokonali. Jednak każda ideologia oparta nie na rozumie, a na chwytliwych hasłach i demagogii łatwo wchodzi w krwiobieg, więc i ta zaraziła Zachód wirusami głupoty, permisywizmu i relatywizmu, pogłębiając duchową pustkę. Gdy zabawa w psucie znudziła się jej twórcom i wystarczająco na niej zarobili lub wyczuli powiew nowego wiatru historii, jak zwykle w takiej sytuacji zmienili ton lub poglądy, napisali inne książki i wzruszyli ramionami zrzucając z nich ciężar odpowiedzialności, przy okazji zostawiając mniej bystrych towarzyszy i wyznawców z rozdziawionymi gębami.
Ale skutki choroby zostały. Właściwie można powiedzieć, że trwa ona nadal jako stan chroniczny, w którym organizm przyzwyczaił się do wirusów, a nawet uważa ich obecność za pożądaną. Jednak nie jest to zdrowe ciało, tylko gruby, garbaty syfilityk z grzybicą stóp i gąbczastym zwyrodnieniem mózgu, któremu wydaje się, że jest nadal atrakcyjny i mądry. Otyłość, syfilis i grzybicę można wyleczyć, pozostałe jeszcze zdrowe fragmenty mózgu przynajmniej częściowo mogą przejąć funkcje zwyrodniałych, jeśli powstrzyma się proces niszczenia. Większy problem jest z garbem, ponieważ jego usunięcie, jak wiemy z historii, nigdy się nie udawało do końca. Może jednak to nie kwestia chirurgii, tylko ćwiczeń i gorsetów? Nietrudno w każdym razie zauważyć, że doprowadzenie pacjenta do stanu możliwie najlepszej sprawności nie leży w gestii ani tym bardziej w interesie tych, którzy przyczynili się do choroby czy zapewniają, że wygląda on i funkcjonuje prawidłowo, co najwyżej jest tylko lekko zaziębiony.
Pozostając w sferze metafor można stwierdzić, że warunki wyleczenia są trzy: uświadomienie sobie, że jest się chorym, wiara w uzdrowienie oraz wizyta u specjalisty – najlepiej takiego, który już kogoś wyleczył. Warto też przyswoić sobie cytat z listu Miłosza, i powtarzać jak mantrę.


II

Przyglądając się ludzkim wyczynom z ostatniego stulecia, a szczególnie ich poczynaniom dzisiejszym, dostrzec można bardziej niszczącą niż budującą działalność intelektualistów. Czy zatem intelektualiści są potrzebni? Jeśli tak, to do czego? Kim właściwie są? Jaka jest, a jaka powinna być ich rola w społeczeństwie?
Przy tak ustawionej kolejności pytań najczęstsza odpowiedź na pierwsze z nich brzmi „tak, są potrzebni” – ale jest to odpowiedź odruchowa, nieprzemyślana, oczekiwana; wydaje się, że nie wypada nawet odpowiedzieć inaczej, żeby się nie skompromitować i nie zaszeregować do tzw. ciemnej masy. Jednak przy drugim pytaniu pojawia się pewna trudność; w ramach odpowiedzi sypią się ogólniki bez pokrycia w faktach, typu „mają ustanawiać dobre prawo” czy „ich zadaniem jest tworzyć i chronić kulturę, kierować życiem duchowym”. Trzecie pytanie prowokuje odpowiedzi zupełnie już pozbawione przyczepności do rzeczywistości i logiki, w rodzaju „intelektualiści to ludzie po studiach” czy „intelektualiści to pisarze”. Ostatnie pytanie jest najtrudniejsze, bo odpowiedzi na nie wymagają najwięcej wysiłku, a te najczęściej się powtarzające świadczą o tym, jak bardzo rozmijają się społeczne oczekiwania wobec intelektualistów z ich rzeczywistą rolą.
Wgrane ludziom slogany mówią, że intelektualiści są głową narodu, mózgiem społeczeństwa, twórcami kultury, podporą państwa, etycznym drogowskazem. Ale czy wszyscy? Czy przyglądając się postaciom uważanym powszechnie za intelektualistów, możemy to stwierdzić z pełnym przekonaniem? Do tego jeszcze życie udowadnia, że państwo może sprawnie funkcjonować bez rządu i parlamentu, tak jak dowolna instytucja bez szefa. Wystarczy, żeby każdy dobrze robił swoje w mądrze i uczciwie zorganizowanym systemie – a do zbudowania takiego systemu wystarczy jeden człowiek. Podobnie kultura, etyka, prawo i inne dziedziny dobrze sobie radzą bez tej kasty, a może nawet lepiej niż z nią – oczywiście mam na myśli intelektualistów w ujęciu orwellowsko-popperowskim, tych w cudzysłowie.
Ten tekst jest zaledwie szkicem, jednak nawet szkic wymaga sprecyzowania, co i jak szkicujemy. Dlatego warto się zastanowić, kto to właściwie jest – intelektualista. To określenie używane jest nader często, z dużą swobodą i bez zastanowienia; dzisiaj obejmuje właściwie każdego, kto ukończył studia, nawet artystyczne. Jeśli studiów nie ukończył, to wystarczy, że jest znanym literatem, artystą, aktorem, ewentualnie dziennikarzem, choćby tylko prezenterem pogody czy wiadomości. Powinien też ładnie, gładko i powoli mówić, bo wtedy nawet głupota wydaje się mądra. To są warunki wystarczające – niestety, bardzo powierzchowne, trudno spodziewać się zatem, że ich spełnienie i powszechne uznanie spowoduje coś więcej niż rozrost pozorności, w której pławi się Polska, i coraz częściej inne postetyczne kraje. Owszem, na pierwszy rzut oka wydaje się, że dyplom wyższej uczelni jest niezbędną przepustką do warstwy intelektualistów. Jednak jeśli uświadomimy sobie, że dzisiaj ukończone studia to już nie magisterium, ale np. licencjat – i to z wychowania przedszkolnego, medioznawstwa, genderu, rysunków albo tańca, do tego jeszcze często zrobiony zaocznie, a na dobitkę na prywatnej uczelni  i z podstawową maturą zaliczoną na 30 procent, to takie kryterium musimy odrzucić. Musimy też to zrobić nawet wtedy, jeśli mamy do czynienia z osobą na przeciwległym końcu zbiorowości absolwentów, która zdała rozszerzoną maturę na 100 procent i ukończyła z doskonałym wynikiem dzienne studia na państwowej uczelni – najlepiej studia prawdziwe, czyli, jak uważał Goethe, przyrodnicze – i pracuje z pożytkiem dla świata; tacy ludzie, z całym dla nich szacunkiem, zwykle zajmują się wybraną wąską dziedziną, na nią pożytkując niemal całą swoją energię i czas, przez co w wielu pozostałych obszarach życia często pozostają ignorantami – by nie rzec głupcami. Jak z ironią pisał o nich Witkacy w Znowu to samo aż do znudzenia...: „Zauważyć jednak trzeba, że zanadto zamknięci są oni w swoich niedostępnych warownych wieżach i za mało udzielają się pospólstwu”.
Nie można jednak zaprzeczyć faktowi, że w Polsce, przynajmniej jeszcze dzisiaj, w połowie drugiej dekady XXI wieku, ukończone na państwowej uczelni dzienne studia magisterskie świadczą chociażby o chęci i gotowości do intelektualnego rozwoju, dyskusji i pokonywania trudności; wymagają zdania kilkudziesięciu egzaminów, zaliczenia setki kolokwiów, napisania wielu prac, opanowania stresów; są dowodem na pewną ponadprzeciętną sprawność umysłu, która niekoniecznie występuje u tych, którzy ukończyli „uczelnie” prywatne bądź zostali „intelektualistami” w wieku lat dwudziestu, bo mieli właściwe znajomości, pochodzenie, poglądy (mniej lub bardziej szczere) czy, jak to w PRL–owskiej przeszłości bywało, podpisali kwity stanowiące przepustkę do świata np. literatury. Jest zatem co najmniej nieprzyzwoite, że kiedy zdolni i pracowici ludzie naprawdę studiują pogłębiając wiedzę i ćwicząc umysł, to ustosunkowane miernoty mają już zapewnioną karierę i wielkość, więc zajmują się brylowaniem w czworakach udających salony i autopromocją, a pozostałe wolne od lansu chwile wykorzystują na podlizywanie się tym, którzy coś mogą, i na drobne geszefty – wszystko za pieniądze podatnika, oczywiście.
Kiedyś mawiano: „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Dzisiaj aktualne jest „to nie nauka, ale tata zrobi z ciebie literata”, czy bardziej ogólnie: „to nie talent – znajomości dadzą glejcik do wielkości”.
Zarówno jednak zainteresowania naukowe, samokształcenie, ukończone dzienne studia magisterskie, dobrze wykonywana praca naukowa, dydaktyczna czy inna społecznie użyteczna, jak i posiadanie tylko nadanej przez środowisko etykiety, tokowanie w mediach, pisanie książeknie czynią intelektualisty. Intelektualista to powinien być ktoś więcej niż tylko nauczyciel akademicki, człowiek zwykle mocno ograniczony do znajomości wąskiej dziedziny, np. orzeszkologii, budowy mostów czy zwyczajów muchówek. To powinien być ktoś znacznie więcej niż typ ględzący w radiu o czymkolwiek czy autor wielu modnych, ale słabych książek albo wierszokleta – często z mlekiem pod nosem, ledwo z maturą, ale jakże już „wybitny” „odkrywca nowych znaczeń”, „nauczyciel” ludzkości „znający odpowiedzi na odwieczne pytania filozofów” i „otwierający nowe horyzonty”.
Może więc intelektualista to ktoś, kto rozmyśla o życiu, analizuje rzeczywistość i wyciąga wnioski, których logiki nie można podważyć? Może to ktoś, kto formułuje twierdzenia dotyczące życia i potrafi je udowodnić za pomocą faktów, a nie sofizmatów? Może to mędrzec szukający prawdy i/lub „żyjący w prawdzie”, jak to określił Vaclav Havel?
Zapewne są to trafne określenia, bliskie też temu, co stwierdził Goethe zafascynowany kulturą Dalekiego Wschodu, mianowicie, że obserwacja i myślenie są ciekawsze i ważniejsze od wiedzy; stąd już prosta droga do prawdziwego filozofa, czyli takiego w chińskim tego słowa rozumieniu (chociaż podobnie uważali także Arystoteles, H.D. Thoreau i wielu innych). Jednak jest znamienne, że europocentryzm a nawet europoidalność w swej zaściankowości i pysze sobie jedynie roszczą prawo do mądrości i logiki, i nie dopuszczają rozwiązań pochodzących spoza prowincji. Dlatego tak zwani intelektualiści, porzuciwszy starożytną filozofię, zdrowy rozsądek i myślenie praktyczne, pławią się w abstrakcji; obmyślają sposoby na „lepszą” organizację społeczeństwa, z których najbardziej znane to tortury, stosy, krucjaty, kolonializm, niewolnictwo, eugenika, obozy koncentracyjne i gułagi – a ostatnimi laty korporacjonizm i zbiurokratyzowana bankokracja, czyli wręcz idiokracja, będące zdegenerowaną formą demokracji, na których wyraźnie widoczne są już neoplazmatyczne nacieki totalitaryzmu. Pozostali, ten drugi szereg „intelektualistów”, wspierają degenerującą się władzę, zamiast ją kontestować i bezlitośnie krytykować. Intelektualny plebs, czyli tzw. inteligencja, nie zna luksusu suwerenności i bezmyślnie powtarza wgrane mu poglądy. Czy zatem w ogóle oni wszyscy są nam potrzebni?


III


W eseju Sprawa duszy z 1975 roku Saul Bellow pisze o kondycji sztuki we współczesnym świecie i o negatywnej sile, jaką nazbyt często stanowią w tej dziedzinie życia intelektualiści. Niepokojące zjawisko „wykształconego filistynizmu”, jak je nazywa pisarz, dwadzieścia lat później pojawiło się w Polsce, gdzie w krótkim czasie osiągnęło rozmiary katastrofalne – szczęśliwie nie pozbawione akcentów komicznych, w pewnym stopniu łagodzących jego ponury charakter.
Rzeczywiście, wydawałoby się, że krytykowani przez Bellowa ludzie z dyplomami wyższych uczelni to kasta, której powołaniem jest między innymi sprawowanie pieczy nad tą jedną z najgłębszych (ale nie pierwszych!) ludzkich potrzeb, jaką jest potrzeba tworzenia dzieł sztuki i obcowania z nimi. Czas jednak pokazał, że intelektualiści nie stali się patronami sztuki, przeciwnie, wbrew logice, rozumowi i zwykłej przyzwoitości zostali apologetami artystycznej nieudolności, niekiedy wręcz piewcami zwykłych idiotyzmów pod szyldem awangardy czy „sztuki wysokiej”. W Sprawie duszy Bellow pisze: „(...) do problemów tego kraju [USA – przyp. T.M.S.] należy miałkość, bezmyślność i filistynizm jego warstwy wykształconej. Często myślę, że większe nadzieje rokuje młody robotnik, który sięga po broszurowe wydanie Faulknera, Melville'a czy Tołstoja na półce w drugstorze, niż student, któremu nauczyciele »interpretują« te dzieła, w związku z czym potrafi on powiedzieć, albo tak mu się wydaje, czego symbolem jest harpun Ahaba albo jaką symbolikę chrześcijańską można znaleźć w Światłości w sierpniu. Na uniwersytetach ludzie uczą się, jak przez pięć minut prowadzić kulturalną rozmowę, nie zdradzając się z niewiedzą lub głupotą”.
W Polsce, na skutek powszechnej w większości zawodów negatywnej selekcji, nawet nie uczą jak prowadzić kulturalną rozmowę. Nie wiem, czy w ogóle czegoś uczą poza hipokryzją, oportunizmem, lawiranctwem oraz sprytnym tuszowaniem własnej niewiedzy i głupoty, w czym ogromna część urzędników naszego szkolnictwa wyższego zwanych „pracownikami naukowo-dydaktycznymi” osiągnęła perfekcję. „Złe drzewo nie może rodzić dobrych owoców” – banał, ale jakże często zapominamy o głębokiej mądrości banałów. Nawet ci, którzy zajmują się literaturą i z racji tego powinni stanowić intelektualną elitę, to zazwyczaj nieporadne w piśmie i myśli tchórzliwe indywidua, nudziarze, mali karierowicze i zawistnicy; dla nich, jak i dla większości tak zwanych krytyków literackich, obecność dzisiaj postaci takich, jak Słowacki, Gombrowicz, Witkacy byłaby obrazą, zaś walkę nieuznanych geniuszy o siebie i swoją twórczość z całą pewnością uznaliby za manię wielkości i arogancję, chociaż sami często skrywają własną megalomanię, otwarcie za to prezentują najbardziej paskudny typ chamstwa – w białych rękawiczkach.
Oczywiście nieco przesadzam z tym pesymistycznym obrazem polskiej uczelni. W końcu zawsze są wyjątki: dobrzy dydaktycy, prawdziwi naukowcy, pasjonaci, zainteresowani nauką studenci. Niemniej ogólny obraz jałowej skały jest taki, że jest ona jałowa. Sporo trzeba jej przerzucić, żeby znaleźć cenny kamień. Ale znaleziony cieszy, bo daje wiarę, że będą następne.


IV


„Wszystko, czego się tknę – w moich rękach mrze”, przemawia Muza w trzecim akcie Wyzwolenia Wyspiańskiego, i jest to natrętnie nasuwający się komentarz do poczynań „intelektualistów” na obszarze wokół sztuki i literatury – oraz oczywiście na nim samym. Przykładów tej niszczącej działalności pełno jest w Polsce dokoła (także, niestety, w redakcjach czasopism, ośrodkach kultury itp., gdzie piastujący stanowiska ustosunkowani nieudacznicy okazują się często nawet nie specjalistami, ale co najwyżej zwykłymi referentami kultury); ogólny szkic nie jest miejscem, by je szczegółowo omawiać, tym bardziej, że czyniłem to wielokrotnie w innych tekstach. Jednak czy wspomniany przez noblistę młody robotnik sięgający po Faulknera, Melville’a czy Tołstoja, to nie jest obraz zbyt optymistyczny, by mógł być prawdziwy, szczególnie dzisiaj, po czterdziestu latach od opublikowania Sprawy duszy? Cóż, sam kiedyś znałem takich robotników, znałem takich chłopów, ale to był inny system, niedemokratyczny, gdzie oświata stała na wysokim poziomie, była priorytetem władzy, i kształciły nawet media (naprawdę tak było – wystarczy przejrzeć dawne programy radiowe i telewizyjne, jeśli pamięć zawodzi) a biblioteki i domy kultury były we wsiach i przy zakładach pracy. Dzisiaj, dzięki „osiągnięciom” tzw. demokracji oraz „intelektualistom”, europoidalny, postchrześcijański i postetyczny świat śmiałym krokiem zmierza do tego przedstawionego w filmie Idiokracja (Idiocracy) Mike’a Judge’a z 2006 roku, a Faulknera nie przeczyta nawet nauczyciel, obawiam się, że nie zrobi tego także profesor anglistyki. Zaś o istnieniu Melville’a mogą nawet nie wiedzieć.
Ale przecież sztuka i literatura nie są najważniejszymi duchowymi potrzebami człowieka. Ponad nimi jest sprawiedliwość. Najwyżej zaś – niestety coraz częściej ginąc w mgle i podlegając intensywnej denudacji – wznosi się etyka. Jednak i nad nią intelektualiści nie sprawowali opieki  w sposób należyty, ba, nie jest specjalnie ryzykowne stwierdzenie, że dążyli i dążą do jej odwrócenia i unicestwienia – dowodem chociażby kompromitujące zachwyty wielu z nich nad stalinizmem i hitleryzmem, obojętność innych wobec ludobójczych systemów oraz prawie zupełny brak krytyki imperializmu, kolonializmu, wyzysku, rasizmu, niewolnictwa i innych wstrętnych, niebezpiecznych czy choćby poronionych idei wcielanych w życie z potwornymi skutkami – także dzisiaj – przez tak zwane zachodnie demokracje.
Mało kto uświadamia sobie, że owe „demokracje” od swego zarania do końca lat sześćdziesiątych XX wieku popełniły ludobójstwo na wielokrotnie większą skalę niż zbrodnicze poczynania Hiltera i Stalina razem wzięte. W świetle tego oczywistego faktu stwierdzenie Churchilla, że „nie wymyślono lepszego systemu niż demokracja” jest nie tylko głupie, ale i obrzydliwe. Gdzie przez te lata, kiedy okradano i mordowano rodowitych mieszkańców Afryki, obu Ameryk, Azji, Australii i Oceanii, byli zachodni intelektualiści? Ci wszyscy laureaci nagród, pisarze, poeci, filozofowie, duchowni, humaniści, dziennikarze, naukowcy, artyści, sławy wszelkie? Dlaczego milczeli? Bali się? Czego? Skąd ta trwoga? Przecież nie groziły im gułagi; żyli w demokracjach; nawet jeśli głowami państw byli królowie, to panował system demokratyczny, z parlamentami, wolną prasą, swobodą wypowiedzi. A gdzie dzisiaj są intelektualiści „wolnego świata”, kiedy ich rządy nie tylko otwarcie występują przeciwko własnym obywatelom podejmując niekorzystne dla nich decyzje, ale też uprawiają wojenną retorykę, destabilizują suwerenne państwa, wywołują i prowadzą wojny, ukrywają prawdę albo kłamią, własnymi czy wynajętymi rękami mordują setki tysięcy ludzi, a wszystko to... w imię demokracji – i za fasadą ukrywającą jedynie prymitywną żądzę zysku i władzy małej grupy oligarchów i ich marionetek.
Pewnie jak zawsze, nieliczne głosy szlachetnych ptaków giną w jazgocie drobiu – drobiu oczywiście upozowanego na orły.
A może jest po prostu tak, jak pisze Zbigniew Herbert w Labiryncie nad morzem przywołując postacie m.in. Platona, Ksenofonta, Sofoklesa, że intelektualiści wolą państwa rządzone przez ideę niż przez nieobliczalne i podejrzane prawa życia. Nawet jeśli te idee prowadzą do ludobójstwa, wojen, odwrócenia aksjologii czy chociażby do społecznej niesprawiedliwości.
Ignazio Silone w przemówieniu na zjeździe Pen Clubów w Bazylei w 1947 roku powiedział: „Intelektualiści jako klasa ani nie mają powodu uważać, że zachowywali się w ciągu ostatnich paru dziesięcioleci w sposób wzorowy, ani też nie ma żadnych podstaw, aby uznać za uzasadnione ich pretensje do odgrywania jakiejś przodującej roli w kierowaniu opinią publiczną. Jest rzeczą bez wątpienia niebezpieczną i trudną mówić o istnieniu elity moralnej w jakimkolwiek kraju, ale wyjątkowego już ryzyka wymagałoby utożsamianie jej z elitą intelektualną”.
Swoimi nieco późniejszymi wyczynami wielu „intelektualistów” Wschodu i Zachodu, szczególnie europejskich, dowiodło, że utożsamianie ich z jakąkolwiek elitą jest niestosowne i logicznie błędne, często nawet śmieszne. Nie trzeba specjalnie długo szukać, by znaleźć głupoty wypisywane i wygadywane przez Sartre’a, Barthesa i innych „postępowych” kanapowych mądrali, czy poznać fakty z ich życia, które nie przynoszą zaszczytu. W Polsce, ludzie pokroju Iwaszkiewicza, Szymborskiej, Mrożka, Kołakowskiego, Baumana, zmieniający poglądy dla korzyści, pozbawieni moralnego kręgosłupa, chwiejni, zakłamani bardowie i budowniczowie ludobójczego systemu, innymi słowy – etyczne prostytutki, również nie mogli i nie mogą stanowić wzoru dla kogoś, kto uznaje przyzwoitość i smak za podstawowe wartości. Oczywiste są więc pytania: Czy tacy ludzie, często nawet przez lenistwo pozbawieni formalnego wykształcenia (Mrożek, Szymborska) lub o wykształceniu co najmniej wątpliwym (Kołakowski), zwykłe bękarty komunizmu, w ogóle zasługują na przyklejone do nich miano intelektualistów? Czy stawianie ich w jednym szeregu z ludźmi pokroju Witkacego, Orwella, Mishimy, Silonego, Havla, Bellowa nie jest dla tych ostatnich obraźliwe? Czy należy wybaczać tym, którzy nie żałują, i zapominać o ich niegodziwościach?
Dla człowieka myślącego i przyzwoitego to pytania ważne, a odpowiedzi na nie – jednoznaczne. Ostatecznie jednak są sprawy bardziej dokuczliwe niż byłe dworskie dziewki i fagasy – mianowicie dziewki i fagasy współczesne. W drugiej dekadzie XXI wieku słowa Silonego, Bellowa, Havla nic nie tracą na aktualności, a patrząc na pleniący się w europoidalnym świecie moralny relatywizm, idiokrację oraz rosnącą na całym globie władzę korporacji i finansjery, prowadzącą nawet do wojen i ludobójstwa, można odnieść wrażenie, że „intelektualiści” zachowują się jeszcze gorzej niż kiedyś, ponieważ ich stadna akceptacja dla państwowo-korporacyjnego terroru (jakby echo III Rzeszy…) wymierzonego przeciwko przyzwoitości, zdrowemu rozsądkowi i masom obywateli-półniewolników jest bezwarunkowa, a w połączeniu z wiarą w nieomylność władzy i fasadową tak zwaną demokrację przybiera charakter quasi-religijny, w wielu przypadkach fanatyczny. Pseudoreligijne zaangażowanie częściowo, a wynikający z niego fanatyzm całkowicie wykluczają rozum, tym samym odbierając prawo do miana intelektualisty. A gdy rozum śpi, budzą się demony.


V


Budzące się u rządzących Polską (i coraz częściej w Europie i USA) totalitarne skłonności przejawiają się w tym, że niczym bandyci dyktują oni odgórnie prawa bez dialogu z rządzonymi. Dialogu, którego jedyną uczciwą, chociaż niekoniecznie rozsądną formą w prawdziwej demokracji jest obowiązkowe referendum i bezwarunkowe uznanie jego wyników (obowiązkowe, bo przy niemal stuprocentowej frekwencji trudniej sfałszować wyniki). Władza nie jest już zainteresowana głosem obywateli i działa wbrew społecznym oczekiwaniom, czy ściślej – oczekiwaniom większości, żyje sama dla siebie, pasożytując na społeczeństwie i służąc obcym, a nie narodowym interesom. Być może jest to cecha właściwa wszystkim tutejszym rządom „demokratycznym”, które szybko ujawniają skrywane przed dorwaniem się do władzy chamstwo, arogancję i despotyzm – one zaś prowadzą prosto do systemu gorszego od niewolnictwa. Gorszego, bowiem niewolnictwo opiera się na jasnych zasadach, współpracy i symbiozie; niewolnik niewiele zrobi bez pana, pan niewiele zdziała bez niewolnika, korzyści są dla wszystkich, pomimo oczywistej – i co ważne niestałej – hierarchii. W systemie totalitarnym, także w jego dzisiejszej, miękkiej, korporacjonistycznej odmianie, chodzi jedynie o władzę, zysk, wyzysk i upodlenie człowieka oraz, w skrajnym przypadku, np. w Polsce, o pozbycie się dowolnymi środkami zdrowej tkanki i, w konsekwencji, wyludnienie państwa; obywatel jest tylko podłożem, celem władzy jest sama władza i pasożytnicza egzystencja.
Ciekawe tylko, czy dzisiejsi aparatczycy miękkiego totalitaryzmu zdają sobie sprawę, że wyssany do cna, martwy organizm już ich nie wyżywi.
Pewnie tak. Dowodzi tego ich taktyka, stosowana bez skrępowania przez tych pasożytujących w Polsce – nie budują, ale niszczą lub udają, że budują; kradną i żrą bez opamiętania, w pośpiechu, jak dzicz; po chamsku, zachłannie gromadzą nadmierne zapasy i moszczą się po cichu i wygodnie w zagranicznych instytucjach wszelkiej maści. Uciekają. Zostanie po nich tylko gnijący trup, jako pożywka dla mniej wybrednych – bądź lepiej zorganizowanych – przybyszów.
Demoralizacja i arogancja władzy znalazły w Polsce najlepsze – ponieważ uwarunkowane historycznie i obyczajowo, by nie rzec genetycznie – warunki rozwoju i osiągnęły szczyty możliwości, stając się jej podstawowym produktem eksportowym do państw tzw. Zachodu (tak jak za Jagiellonów pogardę dla ludu i swobody dla nielicznych wybranych „eksportowano” do Wielkiego Księstwa Litewskiego). Jednak zachodnia cywilizacja ma gruby pień i rozłożystą koronę, wyrosła z solidnych greckich i rzymskich korzeni; zgrabnie łączy senną demokrację z sytym, przez co nieświadomym niewolnictwem, hasła Rewolucji Francuskiej z dobroduszną urzędniczą tyranią, a wszystko rozmyte w parlamentarnym rozgardiaszu na bezosobowe legislacyjne pomyje. Obywatel, niezależnie od kasty, jest w świecie zachodnim elementem sprawnego mechanizmu, o który należy dbać, bo tak (jeszcze) nakazuje etyka i płacone podatki, a wszyscy są mniej więcej równi. Polska, od końca XVI wieku, czyli od czasu, gdy w życiu państwa zaczęła się dominacja szlachty i magnaterii, a już z pewnością od wygnania arian, to kraina ciemna i brudna, nieprzewietrzona i peryferyjna, omijana przez intelektualne prądy, co najwyżej lekko tylko przez nie muśnięta, do szpiku pańszczyźniana, kultywująca głupotę jako podstawową uprawę, jest niczym opóźnione w rozwoju dziecko Europy i Azji; mentalnie należy do tej najgorszej, zdegenerowanej części Wschodu, czerpiąc wzór najwyraźniej z dynastii mameluków Sułtanatu Delhijskiego (niestety nie z modelowego państwa Konfucjusza, wielokrotnie w Chinach urzeczywistnianego – także dzisiaj, co trudno pojąć „intelektualistom” bredzącym o łamaniu praw człowieka tam, zamiast mówić o łamaniu praw człowieka tutaj; konfucjański niedemokratyczny model funkcjonuje też z powodzeniem w Singapurze, ku zadowoleniu jego mieszkańców). Skutkiem tego dzisiaj polski obywatel, jak za czasów feudalno-szlacheckich, jest wyzyskiwaną niemal do śmierci siłą roboczą oraz dostawcą coraz wyższych i bardziej wymyślnych podatków – albo obciążeniem, więc zużyty element społecznego mechanizmu nie podlega konserwacji, jego powinnością, niemal patriotycznym obowiązkiem jest jak najszybciej umrzeć. Władza często się zmienia, ale jej cechy są stałe; jest arogancka, nieudolna, niestabilna, zakłamana i oczywiście – nieomylna i święta. Wydatki na wojsko są większe od wydatków na edukację, a policjant zarabia więcej niż nauczyciel, przy czym jeden i drugi pochodzą z negatywnego doboru, u którego źródeł leżą korupcja, nepotyzm, znajomości i inne patologie. Obwieszczane w reżimowych mediach sukcesy i postęp we wszelkich dziedzinach są jedynie propagandą w prymitywnym stylu i manipulacją rodem z Roku 1984 George’a Orwella, a pisząc bardziej obrazowo, teatralnym przedstawieniem czy raczej jego nieudolną próbą połączoną z akademią ku czci w gminnej sali widowiskowej.
A co wobec tego robią „intelektualiści”? Jak zwykle – im się podoba, więc popierają władzę, radośnie merdają ogonkami czekając na ochłap, a ci najbardziej zaradni tłoczą się i kwiczą w pobliżu koryta.
Zadaniem intelektualisty jest kontestować rzeczywistość, wskazywać istniejące w niej zło i z nim walczyć. A jeśli władza, jak w dzisiejszej „wolnej” postubeckiej i semifaszystowskiej Polsce, wypowiada wojnę obywatelom albo jest wobec nich wroga, czy chociażby nie prowadzi z nimi dialogu, to jest to zło. Jeśli obywatel nie może decydować o ważnych dla siebie sprawach, zmuszony jest niemal dożywotnio do niewolniczej pracy – jeśli cudem ją ma, jest okradany, okłamywany, podsłuchiwany, upadlany, indoktrynowany, coraz gorzej kształcony, nie ma pełnego, łatwego i szybkiego dostępu do świadczeń medycznych, coraz więcej płaci za leki, itd., to jest to zło. Rosnące nierówności społeczne to zło. Torturowanie więźniów, prowadzenie wojen i wojenna retoryka, wspieranie faszystowskich i bandyckich reżimów, służalczość wobec innych krajów to zło. Ingerowanie w prywatne życie człowieka to zło. Niesprawiedliwość, wyzysk, chciwość, oszustwo, cwaniactwo, złodziejstwo, biurokracja, korupcja…, a także pogarda dla starości, mądrości, zdrowego rozsądku, przyzwoitości... to kolejne podstawowe złe cechy Polski (coraz częściej także reszty dzisiejszego tzw. demokratycznego świata). Do tego dochodzi tradycyjne dla współczesnych demokracji tchórzostwo, oportunizm, hipokryzja, warcholstwo, brak odpowiedzialności. Nadmiar zła w różnych sferach życia powoduje, że złe jest całe państwo. A złe państwo nie powinno istnieć.


VI


Teraz dłuższa dygresja dotycząca już wyłącznie polskiej rzeczywistości; dulszczyźnie może się wydać nieco wulgarna – ale – przecież nie ma brzydkich słów, są tylko słowa źle użyte.
Polskie państwo jest kloaką zła, do tego niesuwerenną, gdzie każdy obcy może narobić przy entuzjastycznej aprobacie władzy; kloaką, w której dobrze się mają jedynie koprofagi. Dlatego należy ten upadlający stan zmienić – jednak nie można liczyć na „intelektualistów”, bo, jak pisał Andrzej Bobkowski w Szkicach piórkiem, „intelektualiści to największa swołocz”; niemal zawsze są na usługach polityki, państwa, systemu – jakiekolwiek one są, stoją za nimi czekając na ochłapy, a jeśli któryś jest w opozycji, to tylko do momentu, kiedy dostanie resztkę z pańskiego stołu – odrobinę pieniędzy, uznania, stanowisko, dotację na książkę czy film...; znamy to dobrze zarówno z dzisiejszych realiów jaki i z najnowszej historii Polski, kiedy w wielu z nich, i w „przyzwoitych” i w błaznach, w wentylach bezpieczeństwa i w ubeckich kapusiach, dokonywały się zaskakujące niczym u Gregora Samsy przemiany dowodzące jasno, że „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Kolaboracja z władzą i służalczość leżą w sprzedajnej naturze „intelektualisty”. Ba, sama władza go pociąga, jeśli nie formalna to przynajmniej nad duszami. Zrobią dla niej wszystko, podobnie jak dla sławy, dla swoich „grzbietów na półkach księgarń” (tak o żałosnej postawie polskich literatów pisał w Dzienniku… Herling-Grudziński), dla stanowisk i ciepłych posad, dla nagród, orderów, odznaczeń i dyplomów. Dlatego nie można im wierzyć – także tym nawróconym na przyzwoitość, tak jak nie wierzy się nawróconym na drogę cnoty ladacznicom, szczególnie gdy myśli się o ożenku z nimi i posiadaniu potomstwa. (No właśnie, przy okazji „nawrócenia”: typowy tzw. intelektualista to ktoś, kto całe życie wierzył w „naukę”, materię i empirię, gardził metafizyką, wyrażał niechętny, niekiedy nawet szyderczy stosunek do Boga, „żył z ateizmu”, a dopiero w ciężkiej chorobie, na starość czy na łożu śmierci, w chwili największej ludzkiej trwogi, nagle zmienił zdanie, okazał skruchę grzesznika, zapragnął spowiedzi, namaszczenia i pogrzebu z księdzem. Ohyda).
Na szczęście są też wyjątki – jednostki obdarzone etycznym, intelektualnym i estetycznym kręgosłupem oraz wewnętrzną niepodległością; niekiedy może osamotnione, zrezygnowane, osłabione nierówną walką o Sens i Prawdę, o zdrowy rozsądek i uczciwość; są ludzie rozumiejący rzeczywistość, niezadowoleni, oburzeni niesprawiedliwym i upadlającym człowieka systemem udającym demokrację. Wszyscy razem mogą – i powinni – wypowiedzieć posłuszeństwo opresyjnemu, złemu i głupiemu państwu. To patriotyczny, ale przede wszystkim humanistyczny obowiązek. Warto też zastosować się do słynnej i z powodu kontekstu ponownie aktualnej rady Rousseau dla Polaków: „Bądźcie niestrawni, nie przestańcie ani na chwilę być niestrawni, w tym wasz jedyny ratunek”. Suma drobnych działań skierowanych przeciwko wrogiemu systemowi, jego funkcjonariuszom i beneficjentom oraz prawu, to potężna siła, tak jak potężną siłą jest suma kropel wody tworzących rwącą rzekę. Obywatelskie nieposłuszeństwo przyśpieszy rozpad starego i powstanie nowego, pozbawionego pasożytów organizmu, przywróci etyczne standardy i zdrowy rozsądek, a każdemu indywidualnie zapewni przynajmniej odrobinę psychicznego komfortu i poczucie ludzkiej godności; zmieni dotkliwe uczucie bycia bezradnym, wykorzystywanym i oszukiwanym niewolnikiem czy pariasem na częściowe chociaż zadowolenie wolnego człowieka. Czas zamienić polską kloakę w dobre państwo na solidnym etycznym fundamencie, gdzie każdy przyzwoity człowiek poczuje się u siebie, zaś menda – obco, gdzie nie będzie obowiązywało gombrowiczowskie „im mądrzej, tym głupiej”. A koprofagi i zadowoleni, w tym sprzedajni „intelektualiści”, ćwierćinteligenci, lud gazetowowyborczy, prezesi, dyrektorzy, kierownicy, timliderzy, pozostali krawaciarze, urzędowi gorliwcy, mundurowe półmózgi, pseudonaukowcy i inne nieroby oraz wszyscy ci, którzy chcą nas na siłę uszczęśliwić – niezależnie od ich wyznania i ideologii – bo uważają się za mądrzejszych, niech sobie wykopią dół kloaczny gdzie indziej. Z daleka od nas. Żeby nam od nich nie śmierdziało, gdy będziemy u siebie sprzątać i budować.
Tylko czy to naprawdę jest możliwe w Polsce, „czyli nigdzie”, z narodem, którego głowa pijana leży sama przez siebie oddzielona od tułowia, z narodem, jakże trafnie opisanym przez Witolda Gombrowicza w Dzienniku: „To grzeczne polskie dzieciństwo przeciwstawiałem dorosłej samodzielności innych kultur. Ten naród bez filozofii, bez świadomej historii, intelektualnie miękki, duchowo nieśmiały (...), rozlazły naród lirycznych wierszopisów, folkloru, pianistów, aktorów, w którym nawet Żydzi się rozpuszczali i tracili jad”. Podobnie Henryk Sienkiewicz – mimo że twórca polskiej mitologii, to jednak uczciwie ukazał dziecinny, powierzchowny i nieodpowiedzialny charakter Polaków, wytykając im również niechęć do wiedzy i prawdy. Nie lepiej, odmalowując także ich pozostałe negatywne cechy, w tym przede wszystkim głupotę i tępotę, pieniactwo, napuszenie i kłótliwość, wypowiadali się o Polakach Bolesław Prus, Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert i wielu innych na przestrzeni dziejów, narodowego wieszcza Adama Mickiewicza nie wyłączając; mistrzowskie, najgłębsze i bezkompromisowe analizy polskiego (i nie tylko) społeczeństwa, ze szczególnym uwzględnieniem „inteligencji” i „intelektualistów” oraz szlachty i arystokracji, stworzył jeden z największych myślicieli i pisarzy w historii – Witkacy, m.in. w Niemytych duszach i w licznych pismach publicystycznych.
I co?
I nic.
Najprościej obrazić się na fakty, a raczej udawać, że ich nie ma. Jak dziecko.
Polacy, jak się z pozoru wydaje, pragną prawdziwych autorytetów, nauczycieli, duchowych i intelektualnych przywódców, postaci charyzmatycznych, jednak – co różni ich od zdrowych i mądrych społeczeństw – gdy się tacy pojawią nie słuchają ich, nie rozumieją, a nawet usiłują pomniejszyć, unieważnić, wyśmiać, niekiedy zniszczyć, w zamian oddając cześć nie tylko popperowskim osłom, ale także dmuchanym, mniej lub bardziej kolorowym, balonom.
Intelektualiści bez cudzysłowu mieli i mają w Polsce ciężkie życie. Nic dziwnego, że zwykle wybierają emigrację – choćby wewnętrzną.
Dużo opisów i komentarzy do polskiego charakteru wybrał z literatury pięknej i opracował socjolog z Uniwersytetu Łódzkiego Edmund Lewandowski. Wynik pracy opublikował w wydanej  w Londynie (!) w 1995 roku książce Charakter narodowy Polaków i innych. W Polsce książkę tę wydano dopiero w roku 2008, ale – no właśnie – przycięto ją cenzorskimi nożycami...
Czy to możliwe...


VII


Ten szkic powstał z potrzeby określania i nazywania rzeczy, porządkowania świata, i umieszczania w nim siebie. Powstał z tęsknoty za dobrym dla obywatela, etycznym i sprawiedliwym państwem, w którego możliwość istnienia wierzę tym mocniej, że takie państwa istniały i istnieją, nie tylko w Azji – także w Europie. Napisałem go z tęsknoty za estetyką, hierarchią i mądrością – nierozłącznymi towarzyszkami etyki. W końcu, napisałem go, by wyrazić swoją niechęć wobec wszelkiej pozorności, i by sprzeciwić się rozplenionemu gombrowiczowskiemu wyniesieniu synczyzny, które, jak wielu niedojrzałych ojców poronionych idei, ostatecznie sam skrytykował, stawiając smutną diagnozę współczesnego europoidalnego świata – „im mądrzej, tym głupiej”. Przy uważnym czytaniu dojrzałego Gombrowicza nietrudno dostrzec jego obawy przed niszczeniem form, obawy, które wcześniej i konsekwentnie przez całe życie wyrażał Witkacy.
„Czyż podobna, by wystarczyło wam życie w świecie, w którym umarł duch?” – brzmiały ostatnie słowa Yukio Mishimy... Postępowość nie musi być siłą niszczącą to, co stare i sprawdzone, nie musi oznaczać wyrzeczenia się rozumu i duchowości. Pamiętajmy o tym, czego uczy Historia, że jeśli architekci postępu nakazują burzyć dawne budowle, to sobie zawsze zostawią jakiś pałac, a społeczeństwo kończy w lepiankach. Nie dajmy się oszukiwać. Myślmy samodzielnie. Strzeżmy się tych, którzy obiecują nam „nowy, wspaniały świat”. Wystarczy świat mądry – w ścisłym słowa tego znaczeniu.


Esej ukazał się w numerze 2-3 (67-68)/2015 KRYTYKI LITERACKIEJ